Fenomen podróżowania rowerem – miesięczna wyprawa przez USA

 

Podróżować można na różne sposoby. Pewnie każdy z was ma na swoim koncie nie jedną podróż, wyjazd, wyprawę. Ja sam niedawno wróciłem z miesięcznej wyprawy rowerowej przez USA. Była to część sztafety rowerowej dookoła świata – Bike Jamboree. Jest to fantastyczny projekt. Nie będę jednak teraz o nim pisał – jest to temat na osobny artykuł. Chętnych odsyłam do strony bikejamboree.pl. Chciałem wam opowiedzieć o moich wrażeniach. Szczególnie o gościnności i o otwartości innych ludzi, bo na rowerze jest to absolutny fenomen.

Zion National Park to piękne miejsce. Nasz etap miał dużo szczęścia – na trasie mieliśmy kilka przepięknych parków przyrody.


Ja też mam za sobą kilka innych podróży i wycieczek. Nawet całkiem długich. Miesięczna rowerowa podróż przez Stany to jednak jak dotąd, moja największa przygoda. Bywałem już w wielu dzikich zakątkach, podróżowałem na stopa, byłem goszczony na couchsurfingu – myślałem, że już wszystko wiem o podróżowaniu. Przed wyjazdem czułem się pewnie, co najwyżej bałem się kłopotów ze sprzętem, ale wiedziałem, że zawsze jakoś to będzie. Pod tym względem się nie myliłem – ze wszystkich opałów wychodziliśmy bez szwanku. Nie spodziewałem się jednak, że spotkamy na swojej trasie tyle dobroci.

Cała nasza ekipa. Od lewej Ja, Mariusz i dwie Moniki.


Nasz etap (byliśmy w końcu częścią większej sztafety) składał się z 4 osób, Ja, Dwie Moniki i Mariusz. 2 chłopaków i 2 dziewczyny. 2 namioty i 4 rowery. Zestaw idealny. Podróż na rowerach (bo wcześniej zrobiliśmy jeszcze mały trip samochodem po kilku parkach narodowych USA) rozpoczęliśmy W Saint George w stanie Utah w połowie kwietnia. Piękna pogoda, dobra, jeszcze nie za wysoka temperatura, sucho i słonecznie. Nasz pierwszy i jedyny umówiony wcześniej nocleg mieliśmy mieć dopiero 24 kwietnia, czyli za jakieś 1,5 tygodnia. Udało nam się skontaktować z Polonią z Salt Lake City. Jak ktoś spojrzy na mapę, to zobaczy, że najkrótszą drogą jest to ponad 500 km, z przewyższeniami ponad 2 km. Jest co pedałować. Pomiędzy jakoś miało to być. W USA jest sporo bezpłatnych miejsc kempingowych, które na dodatek można łatwo wyszukać na stronie freecampsites.net. Oczywiście nie ma tu mowy o prysznicach lub żadnej innej infrastrukturze. Jest to po prostu kawałek ziemi, który nie jest niczyją własnością prywatną, lecz należy do rządu. Czasami na takich kempingach można co najwyżej znaleźć toaletę – latrynę, ale oczywiście bez bieżącej wody.

Połowa naszych noclegów to jednak nadal namiot – USA to ogromny kraj – między miasteczkami, odległości bywają bardzo duże.

 

A tu zdjęcie z trasy. Tuż za Salt Lake City – Antelope Island.


Pierwszy nocleg na trasie i pierwsza napotkana dobra dusza

Naszą pierwszą noc chcieliśmy spędzić właśnie na takim miejscu. Było ono trochę na uboczu, tuż przed naszą pierwszą wielką atrakcją na trasie rowerowej – Zion National Park. wiedzieliśmy, że będzie trzeba zboczyć z trasy i podjechać pod górę, ale jak zaczęliśmy podjeżdżać, przekonaliśmy się, że to ponad nasze siły. Droga szutrowa, duże nachylenie i spory bagaż sprawiły, że podjazd był niemożliwy – musieliśmy rowery pchać. Po pół godziny, kiedy zaczęło się ściemniać i zaczęliśmy już powoli panikować, zobaczyliśmy na tej opuszczonej drodze samochód. Nasza iskierka nadziei. Wcześniejsze obawy wynikały z faktu, że nasze miejsce biwakowania nie było w żaden sposób potwierdzone, prócz mglistej informacji na wspomnianej stronie – po raz pierwszy korzystaliśmy z niej w praktyce. Ludzie z najbliższej wioski nic nie wiedzieli o żadnym miejscu biwakowym, ale podejrzewaliśmy, że zwyczajnie nas źle rozumieją, bo wskazywali w zamian inne płatne kempingi w pobliskich miasteczkach. Kierowcę jadącego w naszą stronę chcieliśmy zwyczajnie zapytać, czy coś tam znajdziemy… jak już za godzinę się wskrabiemy na samą górę. Konwersacja była krótka. „Yeah, sure, znajdziecie tam wiele fajnych miejsc na namiot”. Dla nas super. Morale podniesione i się wskrabujemy dalej. Samochód odjechał… ale nagle zawraca. Był to Pick-Up. Kierowca mówi do nas – wskakujcie, zawiozę was. To wasza pierwsza noc i nie chcę, żebyście mieli złe wspomnienia z USA. Nie tylko nas zawiózł, ale dał jeszcze suche drewno na ognisko, które miał akurat na pace, kilka dodatkowych rad i mnóstwo śmiechu. Noc była oczywiście fenomenalna. Rozgwieżdżone niebo, sucha ziemia i suche krzaki, a obok małe ognisko. Zupełnie jak, w starym dobrym westernie.

Nasz ratunek i transport na pierwsze miejsce kempingowe :]

 

Rano, obudziło nas piękne słońce.


Bus-kamper czyli nasza luksusowa noc w Circleville

Tak, to jest właśnie kamper w którym nocowaliśmy. Circeville w stanie Utah.


Jeden z najfajniejszych noclegów przytrafił na się w małej miejscowości Circleville. Była to druga połowa dnia (do zachodu słońca jeszcze trochę czasu) i właściwie nie chcieliśmy się tam zatrzymywać. Miejscowość mała, żadnych darmowych miejsc na rozbicie namiotu. Przejeżdżaliśmy jednak obok kościoła i stwierdziliśmy, że klasycznie spróbujemy tutaj swojej szansy. W kościele jednak nikogo nie było. Już odjeżdżaliśmy, gdy z drugiego końca ulicy zawołała nas drobna kobieta. Gadka standardowa, „Co robicie? O jaka super podróż!, Mój mąż również jest zapalonym rowerzystą i kiedyś przejechał solo całe stany w poprzek. Chodźcie za mną mam pole kempingowe i was przenocuję”. My trochę niepewni, bo w sumie nie chcieliśmy płacić, a tu nie wiadomo, co Pani ma na myśli. Ostatecznie, jak się pewnie spodziewacie, nie wydaliśmy ani centa. Za nasze uśmiechy i opowieści z trasy dostaliśmy jednak bardzo wiele. Ogromnego, ponad 13-metrowego busa-kampera. Z telewizorem, system nagłośnienia, jadalnią i kuchnią, łazienką i sypialnią. A na koniec, w zamian za nasze polskie fanty, które mieliśmy uszykowane na takie sytuacje, by czymś podziękować (polska chusta harcerska, przypinki z polską flagą itp.), dostaliśmy, chusty buff z flagą ameryki (to teraz moja ulubiona :] ), metalowe przypinki z poszczególnymi stanami, pełnowymiarową flagę amerykańską z grubego pięknego materiału!!! I mnóstwo łakoci na następny dzień. Każdy miał przynajmniej plus 0,5 kilo dodatkowego bagażu. Przy odjeżdżaniu, dziękowaliśmy im chyba co 5 sekund – każdy z nas :]

W środku bus jest jeszcze większy niż na zewnątrz – widok z sypialni. Za głową Mariusza telewizor na którym oglądaliśmy jakiś dziwny amerykański film na DVD

 

W luksusowym kamperze nie mogło zabraknąć luksusowej sypialni!

 

Nasi cudowni gospodarze – Glen i Tanja zjedli z nami następnego ranka wielkanocne śniadanie.


Rodzina Mormonów z Colorado City, czyli o tym jak szukać gości do swojego domu na ulicy :]

Czasami pewnie wyglądaliśmy na zmęczonych. Z pewnością tak było w kolejnej małej miejscowości na granicy stanów Utah i Arizony – Colorado City. Cały dzień pod wiatr. Dojeżdżamy do Colorado City, ale nie było mowy o noclegu tutaj. Ani nic nie znaleźliśmy w Internecie, ani nie widać żadnego miejsca kempingowego. Dopiero 20 km dalej jest coś na mapie, obok małego strumienia. To jest nasz cel. Zaraz będzie ciemno, ale co robić? Trzeba zaczerpnąć tylko tchu, i ruszać dalej… no ale może jeszcze chwilę posiedzimy, co prawda na wietrze i zimnie, ale jak nie trzeb się ruszać, jest przecież tak przyjemnie :] Musieliśmy wyglądać żałośnie. Murek, który wybraliśmy na nasze koczowanie, znajdował się przed malutkim biurowcem. Wychodzi z niego jakaś osoba. W garniturze, ładnie ubrany Pan. Zdziwiony, tym niecodziennym widokiem, zaczepia. No i zaczyna się gadka :] Koniec końców, lądujemy w jego gościnnej sypialni. Chłopacy na 2-centymetrowym, puszystym dywanie, a dziewczyny na ogromnym łóżku. Jedna żona szykuje nam pokój, a duga żona w tym czasie robi kolację. Mormoni, nie mogą mieć kilku żon, ale ten odłam, tylko w Colorado City, może. Nasze brzuchy szybko zapełniają się potrawką z kurczaka, a dłonie ogrzewają ciepłem domu i rodzinną atmosferą. A ósemka ich dzieci bardzo dbała, by z naszych twarzy nie schodził uśmiech.

Wyjątkowa i ogromna rodzina z Colorado City

 

Dzieci bardzo chętnie podpisywał się na naszej “sztafetowej pałeczce”

 

Zrealizowaliśmy więc nasze małe założenie – żadnej nocy nie spaliśmy w hostelu, ani na płatnym campingu – wszystkie noce zupełnie za darmo! Niektóre nawet w luksusowych warunkach. Jak podliczyć, to połowę noclegów spaliśmy u kogoś. Połowę z tej połowy znajdowaliśmy na portalu WarmShowers, który bardzo polecam (ale to chyba temat na kolejny wpis) a drugą połowę tej połowy nasi gospodarze sami nas znajdowali. Statystycznie więc, co czwarty dzień ktoś zupełnie przypadkowo napotkany na ulicy zapraszał nas do swojego domu! Niezła statystyka, prawda?

A tutaj nasza przyczepa, w której nocowaliśmy u fantastycznej hipisowskiej rodziny z mieście Provo – znaleźliśmy ich na WarmShowers.

Na trasie udało nam się znaleźć jeszcze wiele super noclegów, ale fenomen podróżowania rowerem to nie tylko to. Nie było dnia, by ktoś nam nie pomachał, nie zatrzymał się samochodem z pytaniem, czy wszystko gra, nie zaczepił pod sklepem, by zagadać, że również jest fanem dwóch kółek i szczerze nam dopinguje. Wszyscy byli bardzo ciekawi naszej podróży i wszyscy byli bardzo serdeczni. Nie da się tego zliczyć ani nie da się tego podsumować w słowach. Trzeba tego spróbować!

Cudowna rodzina z Montany, która nas ugościła, użyczyła jacuzzi (było bosko), a na następny dzień zabrała jeszcze na trekking w góry, które widać w tle, do Puszczy Absaroka-Beartooth.

 

 

Redaktor: Karol Jędrzejewski

Harcerz – turysta. Kocha ciepło i wylegiwanie się na plaży… ale ostatecznie i tak zawsze wyjeżdża na daleką północ. Jest zakochany w Skandynawii – w krajobrazach, ludziach oraz dzikiej i surowej przyrodzie. Nigdy nie potrafi sobie odmówić kąpieli w żadnym morzu, jeziorze lub rzece – metrowa warstwa lodu wcale nie jest przeszkodą – potrzebna jest wtedy tylko dobra siekiera.